Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jest jedyna kultura, to Sepultura. Legendarni brazylijscy muzycy pokazali w Szczecinku spektakl, o którym fani długo nie zapomną

Przemysław Szymańczyk
Przemysław Szymańczyk
Szczecinecki koncert Sepultury zgromadził fanów zespołu z całego kraju i w każdym wieku. Emocji i artystycznych doznań nie brakowało...
Szczecinecki koncert Sepultury zgromadził fanów zespołu z całego kraju i w każdym wieku. Emocji i artystycznych doznań nie brakowało... Rajmund Wełnic, Przemysław Szymańczyk
Na porannym kolegium grupa kolegów - szamanów ostrzegała mnie, ba wręcz groziła, że tego wieczoru nad Pomorzem Zachodnim przejdą gwałtowne burze.

Czyżby impreza, na którą specjalnie zakupiłem odpowiedni t-shirt koloru czarnego o gramaturze 200 gramów/mkw., była zagrożona?

Przecież pod gołym niebem nad brzegiem jeziora miał zabrzmieć Chaos A.D., a nie zapanować ten prawdziwy. Pomimo tego wszystkiego wsiadłem do auta, wierząc, że ekstremalne riffy zwyciężą wizję pogodowego tsunami nad Szczecinkiem. Trasą DK20 ruszyłem na spotkanie z Sepulturą. Był piątek, 25 sierpnia. Słupek rtęci o 16 zatrzymał się na 28 stopniach Celsjusza.

150 km drogi wojewódzkiej, krętej, ciasnej, prowadzącej wzdłuż pól kukurydzy i pszenicy pomiędzy jeziorami Pojezierza Drawskiego, skłaniało do refleksji nad upływającym czasem. Przecież ta historia rozpoczęła się prawie 40 lat temu.

Rok 1984 rok to debiut Brazylijczyków i początek marszu trwającego co najmniej naście lat, marszu tryumfalnego ku chwale i uwielbieniu setek tysięcy, a może nawet milionów ludzi na całym świecie.

Kultowy to przymiotnik wyświechtany i zużyty, ale w tym przypadku oczywisty i uprawniony. Bo Sepultura to rodzaj kultu.

Moje pierwsze spotkanie z Sepulturą

Stanley (jeszcze do niedawna Stanisław) nie znał zespołu, który miał zagrać jako gwiazda w Pacific Coliseum. Gdy włożyłem kasetę do magnetofonu chryslera, którym jechaliśmy, Stan dosyć szybko zareagował. Gdy tylko usłyszał intro „South of Heaven”, żachnął się i powiedział: „to nie moje klimaty”.

Za to moje jak najbardziej. Slayer w Vancouver, w wielkiej hali! Zawsze chciałem zweryfikować produkcje made in USA.

Na plakatach zapowiadających koncert Slayer, In Flames i Soulfly oraz „special guest”. Nie liczyłem specjalnie na to ostatnie, bo wiadomo, że w zapewnieniach o gościu specjalnym bardziej o skuteczny marketing chodzi niż rzeczywiście jakieś dodatkowe bonusy. Zwłaszcza że zdumiała mnie też kwota… Tylko 27 dolców kanadyjskich za taki zestaw artystów.

W środku hali okazało się, że wybrane przeze mnie miejsce jest niezłe. Lewa trybuna - bardzo blisko sceny w znakomitym punkcie i do słuchania i obserwowania. Obok mnie dwie dziewczyny palące trawę. Na wszelki wypadek zaproponowały mi poczęstunek. Odmówiłem, bo nigdy nie zapaliłem nawet papierosa. Uspokoiły się i zajęły sobą.

In Flames fajnie, bardzo dobrze Soulfly. Co jeszcze ciekawsze, po skończonym secie dwóch panów z Soulfly pojawiło się... obok dwóch moich sąsiadek. Grzecznie usiedli. Było zbyt głośno nawet w przerwie pomiędzy występami, by usłyszeć, o czym rozmawiają. Wyraźnie jednak na coś czekali. Gdy zgasły światła i zabrzmiały pierwsze takty, już wiedziałem na co, bo wiedziałem, kto jest na scenie.

Nieprawdopodobne, ale to się działo. Max Cavalera z kuplami fedrowali na jednej scenie. No niech mnie! Nie wiem, czym otworzyli koncert, nie pamiętam. Wiem natomiast, co moje oczy widziały. Sepulturę w składzie z facetami, którzy ten zespół zakładali.

Hala na ponad 15 tysięcy miejsc zbudowana została głównie z drewna. Dźwięk, który docierał do mnie, był niczym nie skalany, nie odbijał się od betonowych ścian, był selektywny i czysty. Drewno wręcz zjadało dźwięki i czyniło warunki akustyczne prawie studyjnymi. Przez moment pomyślałem (co samo w sobie było niedorzeczne), że to playback. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę i widzę.

Fala dźwięku od źródła do odbiorcy trafia bez zniekształceń, a jednocześnie niosąc potężny sound wyrażony prawdopodobnie w 150 decybelach. Był tylko jeden kłopot. Być może to zaskoczenie albo wielkość hali, a może na siłę skrojony event - ale nie czułem tej dzikości i pasji, która towarzyszy mi zawsze, gdy słuchałem Brazylijczyków z płyt.

Bez względu na to, w jakim składzie. Tego temu koncertowi bardzo brakowało. Było zbyt laboratoryjnie, by nie powiedzieć, matematycznie. Potem wyszedł Slayer, a wściekłość i gniew zalały potężną scenę. Ale to już zupełnie inna historia.

Spotkanie drugie

Pasję i prawdę poczułem w Polsce, w Gdyni, w Klubie Ucho w 2009 roku. 30 lipca było gorąco. Klub, a właściwie miejsce przypominające robotniczą stołówkę w czasach, gdy Edward Gierek pytał: pomożecie?

Niski, pozbawiony klimatyzacji, a po prawdzie wentylacji. Na kilkaset osób nieoczekujących komfortu. Brudny, wręcz klejący. Słowem, idealne miejsce na koncert Sepultury.

Nawet opóźnienie, zmiana kolejności występów i chyba jeden obrażony zespół nie zdewastował emocji, których zabrakło w Ameryce. Było tak jak w Amazonii - cholernie wilgotno i przeraźliwie gorąco. Powietrze lub coś, co wypełniało przestrzeń Ucha, można było kroić maczetą, na ścianach skraplała się woda, a dym papierosowy połączony z oparami potu tworzył mgłę, którą muskularny wokalista Derrick Green musiał likwidować wiadrami zimnej wody. To był obłęd w czystej postaci. Działało jak opium w głębokim brazylijskim interiorze.

Dźwięk się dusił. Pragnął wydostać na zewnątrz, ale kotłujący się tłum i wilgoć była zaporą nie do pokonania. Niczym kurtyna. „Manifest” czy „Sepulnation” słyszałem jeszcze dnia następnego, a moje uszy uzyskały pełną sprawność po 24 godzinach. To była Sepultura z moich wyobrażeń: dzika, nieokrzesana i pierwotna.

Spotkanie na razie ostatnie

I wreszcie Szczecinek. Po ponad 20 latach od Vancouver. Nieduża scena tuż przy jeziorze. Łąka opadająca ku wodzie, wystarczająco stroma, aby dobrze widzieć bohaterów wieczoru. Trochę punktów gastronomicznych, druga skromniejsza scena może sto metrów dalej. Piwo marne, koncertowe. Warunki dalekie od festiwalowego ideału. Za to towarzystwo świetne. Takich, co są tu przypadkiem, trudno dostrzec. Czarne t-shirty i ciemne dżinsy to zestaw obowiązkowy. Wśród znaków firmowych dominują Slayer i Sepultura, ale dostrzegłem również pięćdziesięciolatka z Tool’em na piersi, co podniosło mnie na duchu, oraz panią z konstytucją i wolnymi sądami, co z kolei zmartwiło.

Ludzie przyjechali, by odbyć swoją nostalgiereisen albo się po prostu dobrze bawić. Są do siebie przyjaźnie nastawieni. Nic złego w powietrzu nie wisi. Nawet rodzice z kilkuletnimi dzieciakami traktują ten event jak piknik. A kiedy jeden z uznanych wykonawców polskiej sceny metalowej krzyczy, że „nie ma w nim Boga” (bardzo mu zresztą współczuję), ludu nie porywa.

Wszyscy przyjechali tu jednak z jednego powodu. Wziąć udział w spektaklu Sepultury. Tak jak ja.

Nieważne, co stało do 22.30 w piątek. Z całym szacunkiem do innych załóg. O tej porze na scenę weszli czterej panowie, dla których ponad dwa tysiące ludzi przyjechało do Szczecinka.

Gwiazda ma swoje prawa. To oczywiste. Zestaw perkusyjny nietknięty przez inne zespoły, nagłośnienie rozkręcone na sto procent możliwości, skupienie ekipy akustyków, by każdą prośbę przyjąć jak rozkaz. Sprzątanie sceny (dosłownie) oraz oklejanie specjalną taśmą jej stref tak, by muzycy doskonale wiedzieli, jak się poruszać. Ale to wszystko jest jedynie dodatkiem do spektaklu, jaki wystawi czterech facetów w tym jeden, przy którym belgijski piłkarz Lukaku (którego zawsze miałem za wielkiego, czarnoskórego potwora) jest jedynie małym chłopcem z nadwagą.

Rozpoczęli z pasją, naładowani dobrą energią od „Isolation”, a potem było „Territory”. Po dziesięciu minutach było jasne, że przyjechali tutaj, by wykonać swoją pracę profesjonalnie, z pełnym zaangażowaniem. Tak samo jak na Rock in Rio czy na Wacken Open Air. Bez drogi na skróty, nie byle jak.

To mi przypomniało występ Saxon w czerwcu 2016 roku w Goleniowie. Koncert zakończył się finansową klapą, ale Peter „Biff” Byford potraktował robótkę przy lotnisku, jak przystało na zawodowca. Wtedy w Goleniowie, by zobaczyć gwiazdę NWoBHM (New Wave of British Heavy Metal), przybyło nieco ponad tysiąc osób. Dramatycznie mało. Lecz ten starszy już pan zdawał się tego nie zauważać, cieszył się, że może robić to, co potrafi najlepiej. Śpiewać.

Ze śpiewaniem w Sepulturze jest trochę inaczej. Growl to podstawa, ale zdumienie wzbudza lekkość, z jaką Green wydobywa z siebie czyste dźwięki. Robi to niczym rasowy baryton. Pozostałe nutki tworzone na trzech instrumentach były precyzyjnie podane z dzikością w sercu, w szaleńczych tempach. Wybitna technika instrumentalistów podparta talentem i ciężką pracą słyszalna była w każdym takcie. To uczta dla ucha i naszych głęboko skrywanych pierwotnych instynktów. Bo mimo upływu lat to panowie niczego ze swych największych zalet nie tracą. Tego co odróżnia wybitnego artystę od porządnego rzemieślnika, mają w sobie nadal bardzo dużo. Gdy po 70 minutach kończyli swoje dzieło bisami „Ratamahatta” i „Roots bloody roots” i czułem się jak ktoś, kto przeżył katharsis. Brakowało tylko deszczu.

od 7 lat
Wideo

META nie da ci zarobić bez pracy - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jest jedyna kultura, to Sepultura. Legendarni brazylijscy muzycy pokazali w Szczecinku spektakl, o którym fani długo nie zapomną - Plus Głos Koszaliński

Wróć na kwidzyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto